Pamiętasz scenę z Matrixa, w której Neo, podłączony do systemu, poruszył kilka razy oczami i powiedział, że umie Kung-Fu? Może życie to nie bajka, ale jeśli coś w życiu przypomina mi tę scenę, to są to podcasty. Kupa wiedzy zdobywana "przy okazji".
No i pomyśl tylko! Prowadzący podcast, który nie tylko prowadzi własną firmę, ale również rozmawia z tyloma fajnymi przedsiębiorcami, wyciągając z nich to, co najlepsze. Taki to dopiero musi mieć sporo do powiedzenia, co?
Na szczęście nie musisz zgadywać, możesz się o tym przekonać. Tu i teraz.
Z Markiem Jankowskim, twórcą bloga i podcastu Mała Wielka Firma, udało mi się porozmawiać "na fali" naszego spotkania podczas jednej z konferencji. Opowiedział mi między innymi o przedsiębiorcach, blogu Mała Wielka Firma, testowaniu pomysłu na biznes i motywacji pracowników.
W tekście znajdziesz wiele linków odsyłających do konkretnych odcinków podcastu Mała Wielka Firma. Zachęcam Cię do ich przesłuchania, a najlepiej zrobisz, jeśli będziesz słuchać ich na bieżąco. Gwarantuję, że poczujesz się trochę jak Neo z Matrixa.
Ale najpierw przeczytaj wywiad, bo jest fajny.
To oznacza moim zdaniem dwie rzeczy.
Po pierwsze, mała firma powinna się stawać coraz większa – rozwijać się. Nie musi to być rozwój mierzony liczbą pracowników czy pomieszczeń biurowych. Chodzi o to, żeby reagować na zmiany zachodzące na rynku i podnosić sobie poprzeczkę.
Po drugie, i to jest nawet ważniejsze, mała firma może być wielka w takim sensie, że może robić wielkie rzeczy. Czyli może w znaczący sposób pomagać swoim klientom.
Pamiętam jak kiedyś, wiele lat temu, z kumplem ze studiów jechaliśmy przez Wrocław po takich rejonach, w które rzadziej się zapuszczaliśmy. Okolica była kompletnie zaniedbana. Jakieś nieużytki i ogólny syf w miejscu, w którym mógłby być chociażby trawnik.
Mówię kumplowi, że nie tak powinno wyglądać wielkie miasto. Powinno być bardziej zadbane, ma przecież duży budżet. A on na to, że wręcz przeciwnie! Jak masz małe miasteczko, to możesz z niego zrobić perełkę, zadbać o każdy metr kwadratowy. W wielkim mieście nie da się dopieścić każdego kawałka.
Wydaję mi się, że to jest bardzo fajna analogia do firm.
W korporacjach zmiany są trudne, bo zależą od wielu czynników. Trzeba czasu, żeby je wprowadzić i zobaczyć efekty. A jeżeli masz małą firmę, to każde twoje działanie – albo brak działania – szybko przekłada się na konkretne wyniki.
Mała firma może robić Wielkie rzeczy. TweetnijOdkąd pamiętam, zawsze chciałem prowadzić firmę.
Właściwie to najpierw jako dziecko chciałem być emerytem – to było moje marzenie! Widziałem, jak listonosz przychodzi do mojego dziadka i przynosi mu emeryturę. Myślałem sobie wtedy „kurczę, zajęcie marzeń – siedzisz w domu, nic nie robisz, a listonosz do domu przynosi ci kasę!”.
Ale później, jak już stwierdziłem, że może jednak nie tędy droga, chciałem mieć firmę.
Tak się złożyło, że pracowałem w radiu. Jak człowiek zaczyna pracować w jakiejkolwiek firmie, zaczyna od jakichś stanowisk szeregowych – w moim przypadku był to reporter – i ma nad sobą różnych szefów. Czasami ci szefowie są naprawdę świetni, potrafią człowieka zmotywować, wielu rzeczy nauczyć. Czasami jednak jest tak, że (zwłaszcza gdy już masz jakieś doświadczenie w pracy) patrzysz na nich i myślisz sobie „dlaczego ten gość decyduje o tym co ja mam robić, skoro potrafiłbym to zrobić lepiej?”
Na szczęście nie było to jakieś powszechne czy męczące. Ale pod koniec pracy pracowałem w radiu publicznym, gdzie, jak wiadomo, wszystko zależy od tego, kto aktualnie rządzi. I ja po prostu czułem, że ocena pracy mojej czy moich kolegów, oraz nasze szanse na to, co możemy robić, mają się nijak do naszych kwalifikacji czy tego, co ktoś z nas osiągnął.
Zależały raczej od tego, że zmienia się władza, przychodzi nowy prezes, zmienia się zarząd i nawet ludzie, którzy do tej pory ciągnęli to radio do przodu, zostają odstawieni na boczny tor. I to się tak zmienia właściwie przy każdych wyborach.
Ten brak połączenia oceny pracy z merytoryką dość mocno mnie męczył. A poza tym nie czarujmy się – jeżeli pracujesz na etacie to siłą rzeczy masz pewien ograniczony pułap zarobków.
Czytałem ostatnio książkę Alexa Fergusona, byłego trenera Manchesteru United, „Być liderem” i jest tam taki jeden wątek finansowy, gdzie on mówi o tym, że poproszono go jako managera, żeby się wypowiedział w kwestii wynagrodzenia jednego z piłkarzy. Gdy usłyszał kwotę, powiedział, że nie chciałby, żeby jakiś zawodnik zarabiał dwa razy tyle co on i doszli do porozumienia, że manager zawsze będzie zarabiał więcej niż najlepiej zarabiający zawodnik w drużynie.
Myślę, że w przypadku każdej pracy dla kogoś te wyniki finansowe są mniej lub bardziej powiązane z Twoją pracą. Ale gdzieś jest ten sufit, którego nie jesteś w stanie przeskoczyć.
A kiedy prowadzisz firmę, to jeżeli stworzysz model biznesowy, który przynosi ci miliony – i wprowadzisz ten model w życie – to możesz zarabiać miliony. Nie ma tu górnego pułapu.
Do tego dochodzi coś, co też może być dość doskwierające, czyli określone godziny pracy.
Akurat w radiu są one dość elastyczne, ale zawsze podaję przykład, jak mnie zaczęły w pewnym momencie męczyć demonstracje organizowane przez Samoobronę. Polegały one na tym, że przyjeżdżali oni przed Urząd Wojewódzki o piątej rano – gdy jeszcze był pusty parking, żeby mogli wszystko przygotować – po to, żeby wprowadzić do urzędu świnię. No i ja musiałem biec na to wydarzenie z mikrofonem, czyli wstać o czwartej, żeby o piątej rano być pod tym urzędem, żeby relacjonować to, co się tam dzieje.
W większości zajęć jest tak, że twój czas nie jest w pełni zależny od ciebie. Musisz dopasować się do klienta czy godzin otwarcia firmy. Ale jeżeli sam o tym decydujesz, łatwiej jest Ci to zaakceptować, niż wtedy, gdy przychodzi grupa ludzi, którzy robią coś naprawdę tylko i wyłącznie dla efektu medialnego, a ty musisz się do tego dostosować. Firma daje dużo większą elastyczność i tego również mi brakowało.
Myślę, że co człowiek, to historia.
Można przeprowadzić jakieś badania na ten temat, albo sprawdzić je, jeśli są jakieś zrobione. Natomiast wśród osób, które znam, tych podstawowych powodów jest kilka.
Na pewno jednym z powodów są właśnie kwestie finansowe. To, że tutaj nie masz górnego pułapu zarobków, tylko wszystko zależy od ciebie.
Innym powodem jest to, że są ludzie „niezatrudnialni”. Oni nie mogą mieć nad sobą szefa. Ich to męczy, czują, że muszą sami decydować o swoim losie.
Kolejnym powodem jest jakieś, powiedzmy, poczucie niesprawiedliwości. Ludzie pracują u kogoś, uczą się fachu i z pewnym momencie dostrzegają, że tak naprawdę oni sami tę firmę ciągną. Że pieniądze, które płacą klienci, są de facto pieniędzmi za ich pracę, ale oni dostają tylko ich mały ułamek, bo większość zgarnia szef, który – z ich punktu widzenia – nic nie robi.
Potem się oczywiście przekonują, że jest troszkę inaczej. Ale jest u nich takie wrażenie, że „klienci płacą za moją pracę, a ja jestem tylko małym procentem wynagradzany za ten wkład.”
Ludzie mają też swoje pasje, odkrywają nagle jakąś dziedzinę lub wpadają na jakiś pomysł, żeby się spełniać. Nie znajdują firmy, w której mogliby to realizować, więc zaczynają robić to sami.
Niektórych ludzi inspirują jakieś postacie lub firmy, które wywołują w nich pragnienie „ja też bym tak chciał!”. Jak się patrzy choćby na polskie start-upy, które świetnie sobie radzą za granicą, to na pewno jest to coś, co ludzi pcha do tego, żeby samemu spróbować swoich sił.
Podsumowując: powody są różne. Ale ważne jest to, że ludzie są aktywni, otwierają firmy, bo Polska jest dzięki temu krajem bardzo dynamicznym. Znajomi z zagranicy, którzy przyjeżdżają do Polski, widzą to. Zwłaszcza gdy wejdą głębiej w to środowisko i poznają troszkę tych ludzi.
Niestety minus jest taki, że warunki prowadzenia działalności w Polsce są dużo trudniejsze niż gdzie indziej. To jest słabe i myślę, że jeszcze więcej ludzi otwierałoby firmy, gdyby nie to, że wiążę się to z całą masą różnego rodzaju obostrzeń czy ograniczeń. To jest coś, co wielu ludzi, którzy by chcieli, powstrzymuje przed założeniem działalności.
Z jedne strony zawsze byłem zdania, że jeżeli dla kogoś barierą jest pójście do urzędu żeby zarejestrować działalność, to on nie powinien tego robić, bo to jest czysta techniczna czynność, która tak naprawdę nie jest żadną barierą. Bariery pojawiają się później.
Ale z drugiej strony, im bardziej władza próbuje sięgać do kieszeni przedsiębiorców, tym bardziej staje się to takim kopaniem się z koniem. To, że człowiek musi na każdym kroku udowadniać, że nie jest złodziejem, że musi przedstawiać dziesiątki bzdurnych dokumentów – to jest duży balast, który powoduje, że przedsiębiorczość w Polsce nie rozwija się tak szybko, jakby mogła.
Myślę, że znowu – ludzie są różni i ciężko wyciągnąć jakieś generalne wnioski.
Ale w związku z tym, że u nas te warunki działalności są trudniejsze niż w wielu innych krajach, myślę, że nasi przedsiębiorcy są silniejsi, bardziej zaprawieni w różnego rodzaju bojach. Dzięki temu, że mają więcej przeszkód do pokonania, mogą rozwinąć skrzydła łatwiej niż wielu przedsiębiorców zagranicznych. Bo jeżeli przezwycięży się więcej trudności na starcie i nauczy się radzić sobie z większą liczbą przeciwności, to później idzie łatwiej.
Widzę też bardzo wyraźnie taką różnicę pokoleniową.
Jest grupa ludzi, którzy zaczynali swoje biznesy w latach 90-tych, którzy dziś mają ok. 50 lat. Jeżeli ich biznes przetrwał, dzisiaj są bardzo często ludźmi doświadczonymi w handlu międzynarodowym. Ale często na przykład słabo znają język angielski albo mają wypracowane przez lata sposoby i nie zawsze chętnie wchodzą w różnego rodzaju nowinki technologiczne. Oczywiście trudno generalizować, ale ci ludzie mają całkiem inne podejście niż młodzi, którzy dzisiaj mają po dwadzieścia parę lat.
Ci młodzi ludzie, którzy dziś otwierają firmę, lub otworzyli kilka lat temu, bardzo często studiowali za granicą, mieszkali za granicą lub mają przyjaciół za granicą i oni mają zupełnie inną perspektywę. Myślę, że to jest pokolenie, które ma szansę zbudować międzynarodowe biznesy. To zresztą już się dzieje! I to jest super, że oni kompletnie łamią stereotypy na temat Polaków za granicą. Świetnie znają języki, są bardzo mocno rozwinięci technologicznie i potrafią – jest to gdzieś w ich polskiej naturze – dostrzec różne możliwości, które nie są takie oczywiste.
Myślę, że ci młodzi Polscy przedsiębiorcy mają szansę bardzo mocno przyczynić się, że tak patetycznie powiem, do rozwoju kraju. Byle tylko im za bardzo nie przeszkadzać.
Polscy przedsiębiorcy są silniejsi, bardziej zaprawieni w różnego rodzaju bojach. TweetnijTak, są rzeczywiście takie polskie produkty. W branży artykułów dziecięcych, z którą na co dzień mam do czynienia, takim przykładem jest Whisbear – miś, który ułatwia niemowlętom zasypianie, emitując szum. Ta zabawka zdobyła w 2016 r. nagrodę Kind + Jugend Innovation Award na najważniejszych na świecie międzynarodowych targach branżowych w Kolonii.
Targi w Kolonii są zresztą dobrym przykładem tego, jak polskie firmy otwierają się na inne rynki. Jeszcze kilka lat temu pokazywało się tam dwadzieścia parę firm z Polski. W tej chwili polskich wystawców jest już prawie 60 i to wszystko się wydarzyło dosłownie w ciągu ostatnich 3 lat!
To jest taki zastrzyk świeżej krwi. W bardzo wielu przypadkach są to młode firmy, które zaczynają od manufaktury, szybko idą do przodu, od razu wchodzą do innych krajów. To jest naprawdę super.
Założyłem, Paweł miał swój blog wcześniej.
W początkowym pomyśle, blog był przedłużeniem mojej książki pod tym samym tytułem. Zawsze brakowało mi właśnie takiej kontynuacji w książkach biznesowych. Czytasz fajną książkę, która cię wciąga, masz jakieś pomysły po jej przeczytaniu, ale książka się kończy więc odkładasz ją na półkę. I ciężko się wtedy zmobilizować do tego, żeby coś zrobić. Z kolei jeżeli już coś zrobisz, to chciałbyś iść o krok dalej, a książkę ma jednak ograniczoną treść.
Dlatego blog miał być w pewnym sensie rozszerzeniem książki. Teraz takie rozwiązania są teraz bardziej powszechne, ale w 2008 roku jeszcze nie były.
W samej książce była informacja o darmowym 7-tygodniowym kursie emailowym. Mogłeś się zarejestrować na blogu i dostawałeś ten kurs, rozszerzający informacje z książki. Poza tym były też nowe treści na blogu. Potem doszedł do tego podcast.
To były rzeczy niezależne od siebie. Książkę miałem gotową i przekazaną do wydawcy już wcześniej, więc gdy rozpoczynałem „Branżę Dziecięcą”, książka była już zamkniętą całością.
Blog był od początku takim hobby – czymś, co robiłem w wolnym czasie. Czasopismo było pomyślane jako biznes.
Grupy te nie do końca są różne. Mała Wielka Firma trafia do przedsiębiorców i „Branża Dziecięca” też trafia do przedsiębiorców, tyle, że z określonej branży. I zdarza się czasami, że materiał z podcastu, na przykład o handlu internetowym, przerabiany jest na tekst i staje się artykułem w „Branży Dziecięcej”.
Natomiast blog jest ciągle hobby. Poza bardzo sporadycznymi przypadkami nie zarabiam na nim. Nie zabiegałem jakoś szczególnie, żeby to zmienić, choć coraz bardziej chodzi mi to po głowie.
A czy to jest misja?
Denerwuje mnie, jak ktoś robi coś bez sensu. Gdy widzę gdzieś zmarnowany potencjał, to jest mi tego po prostu szkoda. Może w tym sensie jest to jakaś misja? Nie analizowałem tego aż tak głęboko, ale na pewno cieszy mnie to, że jeżeli ktoś wcieli w życie jakieś rady z podcastu i poprawi ten swój biznes, to ja – nawet jako klient potencjalny takiego – będę się czuł lepiej.
Dla przykładu, zamówiłem w sklepie internetowym tablicę korkową. I jeżeli dostaję później od tego sklepu mailing, no to super – widać, że zależy im na zatrzymaniu klienta. Ale jeżeli w tym mailingu ja widzę ofertę na kolejnych pięć rodzajów tablic korkowych, no to myślę sobie „Nie tędy droga! Ja już mam tablicę korkową – teraz będę potrzebował pinezki, mazaki czy jakieś inne rzeczy biurowe”.
I takie rzeczy staram się ludziom mówić. Z mojego punktu widzenia są one często oczywiste, ale jak patrzę dookoła na firmy, to okazuje się, że one wcale niekoniecznie są takie dla innych.
Poza tym ja to lubię! Ciągle słucham, czytam, interesuję się i poszerzam swoją wiedzę. Dlatego w podcaście czy na blogu są nie tylko podstawowe, z mojego punktu widzenia, tematy. Czasami są tematy zaawansowane, coś takiego, czego ja się sam nauczyłem, i co po kilkunastu latach prowadzenia firmy było dla mnie jakimś odkryciem.
Takimi rzeczami też się dzielę bo słuchacze podcastu rozwijają się razem z nami. Z jednej strony są to ludzie, którzy myślą o założeniu firmy, ale z drugiej strony ludzie, którzy prowadzą swoje biznesy i mają w tym spore doświadczenie. Jak spotykam słuchaczy i rozmawiam z nimi o tym, co oni robią to często jestem pod wrażeniem tego, jakie fajne biznesy prowadzą.
I to jest ekstra, że podcast to nie jest jakaś katedra, na którą wchodzi pan profesor i poucza innych jak się powinno robić biznes. Kontakt ze słuchaczami daje nam mnóstwo fajnych inspiracji i pomysłów, zarówno do wykorzystania w kolejnych odcinkach jak i we własnym biznesie!
Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem, który sprzedaje na Allegro akcesoria do komórek. Opowiadał o tym, jak robi, żeby nie konkurować ceną. Na przykład, że pokazuje takie zdjęcia, na których nie za bardzo widać było logo, żeby klienci nie mogli porównać tych samych produktów od różnych sprzedawców jeden do jednego.
Z czasem rozwinął się na tyle, że wiedział od ludzi co się sprawdza w tych produktach, a co nie. Zaprojektował własny produkt, który według jego wskazówek został wykonany, i ma teraz swój brand.
To są historie, które dają mi inspiracje do tego, co ja w swoim własnym biznesie mogę zrobić, rozwinąć albo zmienić, żeby lepiej się kręcił. Więc nie tylko ja ludziom daje coś od siebie, ale bardzo dużo też od nich dostaję w formie różnego rodzaju informacji zwrotnych.
Podcast to nie katedra, na którą wchodzi pan profesor i poucza innych, jak robić biznes. TweetnijNiektóre tematy faktycznie powracają – co nie znaczy, że treść jest za każdym razem taka sama. Wynika to z paru rzeczy.
Po pierwsze, zdarza się, że ludzie pytają o coś, o czym kiedy już mówiliśmy, więc widocznie trzeba to poszerzyć lub pokazać w inny sposób – są to tematy realizowane na zapotrzebowanie społeczne.
Po drugie, my też zmieniamy swoje poglądy na jakieś rzeczy, też się rozwijamy! Inaczej myślę o swojej firmie dzisiaj, a inaczej myślałem o niej 8 lat temu. Dlatego bardzo możliwe, że jeżeli ktoś posłucha odcinka na ten sam czy zbliżony temat nagrany w roku 2010, a potem w 2016, to zobaczy pewne różnice.
Nie tylko my się zresztą zmieniamy, zmienia się także otoczenie, pojawiają się nowe możliwości. Gdyby przejrzeć dzisiaj książkę „Mała Wielka Firma”, to się okaże, że ona częściowo się zestarzała. Technologia i możliwości poszły do przodu, rozwinął się Internet, rozwinęły się różnego rodzaju narzędzia. Dlatego wracanie do tych samych tematów ma sens.
Jeszcze inną sprawą jest to, że jeżeli sobie dzisiaj posłuchasz odcinka, na przykład o tworzeniu nowej marki, i posłuchasz go ponownie za dwa lata, to Ty – jako słuchacz – będziesz na zupełnie innym etapie rozwoju swojej firmy! Tę samą treść odbierzesz inaczej.
I chociaż mamy słuchaczy, którzy, gdy trafią na podcast, słuchają od pierwszego odcinka i nadrabiają całe archiwum, to są też tacy, którzy nie mają na to czasu i oni słuchają tylko tych bieżących odcinków.
Wracając do jakichś tematów lub poruszając je z trochę innej perspektywy mamy szansę trafić do tej drugiej grupy właśnie w tym momencie, w którym oni są dzisiaj. Być może słuchali nawet podobnego odcinka dwa lata wcześniej, ale dzisiaj spojrzą na to w inny sposób.
I nie ma w tym nic złego!
Zastanawiam się, na ile są to skutki przemyślanych strategii, a na ile przypadku, ale jestem pełen uznania dla osób, którym udaje się od momentu założenia firmy przez pięć lat ciągnąć to samo.
Człowiek zazwyczaj dopiero jakiś czas po podjęciu pierwszej pracy jest w stanie ocenić, czy jemu ta branża, stanowisko i firma pasują. Do wielu rzeczy dochodzimy metodą prób i błędów.
Tak samo jest z firmą.
Nie ma nic złego w tym, że ktoś zacznie jakiś biznes i po pół roku go zmieni. Dopiero prowadząc tę firmę jest w stanie przeżyć wiele rzeczy. Może o nich wcześniej czytać, może o nich słuchać, może radzić się znajomych. Ale to jest zupełnie coś innego niż wzięcie tego na klatę i osobiste zetknięcie się z różnymi sytuacjami.
Niesamowite jest to, że w biznesie odnoszą sukcesy bardzo różni ludzie. Więc nawet jeżeli przyjmiemy, że są jakieś cechy charakteru potrzebne do prowadzenia firmy, to zawsze można znaleźć przykład człowieka, który jest zupełnie inny, a też mu wychodzi.
Jest taki bardzo znany eksperyment, który nazywa się testem marshmallow [oryginalny eksperyment przeprowadzony był w latach 1960/70 przez Waltera Mischela]. Było to badanie nad tzw. odroczoną gratyfikacją, które przeprowadzono na dzieciach. Polegało ono na tym, że dawano dzieciom jedną piankę i miało ono wybór: mogło zjeść tę jedną piankę natychmiast albo poczekać jakiś czas (naukowiec wychodził z pokoju i wracał po kwadransie) i jeśli nie zje, to w nagrodę dostanie drugą piankę.
Eksperyment był rozłożony na wiele lat. Obserwowano uczestników, jak sobie później radzili w życiu, jak potoczyły się ich losy. Co się okazało? Dzieci, które miały na tyle silnej woli, by poczekać na drugą piankę, osiągały jako dorośli większe sukcesy. Takie osoby więcej zarabiały, pracowały w lepszych firmach i tak dalej.
Myślę, że jest to jedna z takich podstawowych cech – cierpliwość i zrozumienie tego, że to, co robię dzisiaj, niekoniecznie dzisiaj przyniesie mi efekty – że może się to stać za pół roku, rok, albo dłużej. Inwestowanie swojego wysiłku, czasu i umiejętności w to, żeby zbudować coś większego – konsekwencja w działaniu, wytrwałość.
Cechą przedsiębiorcy jest zrozumienie, że to, co robi dzisiaj, nie od razu przyniesie efekty. TweetnijZ drugiej strony ważna jest otwartość. Biznes to jest zawsze kontakt z ludźmi. Czy są to klienci, czy współpracownicy, czy podwykonawcy, to są zawsze ludzie i trzeba z tymi ludźmi się jakoś dogadać.
Inną bardzo ważną cechą z mojego punktu widzenia jest rzetelność i odpowiedzialność za swoje zobowiązania. Jeżeli coś komuś obiecuję, to dotrzymuję słowa.
Oczywiście każdy z nas potrafi wymienić biznesy, które nie trzymają się tej zasady jakoś bardzo kurczowo, a mimo to kręcą się. Ale dla mnie obiecywanie czegoś z założeniem, że się tego nie dotrzyma byłoby strasznie obciążające psychicznie. Jest to możliwe, natomiast chyba utrudnia zbudowanie stabilnego biznesu.
Czyli są różne cechy osobowościowe czy komunikacyjne, które składają się na to, że jesteśmy w stanie coś zbudować. Ale nie są to sztywne kryteria. Nie można stworzyć szablonu, do którego przykładasz siebie, patrzysz i już wiesz, czy firma ci wyjdzie czy nie wyjdzie.
Nie ma szablonu, do którego przykładasz siebie i już wiesz, czy firma ci wyjdzie czy nie. TweetnijJeżeli chodzi o otwartość, która jest związana z pewnością siebie, to przychodzi ona wraz z rozwojem firmy. Jest to o tyle trudne, że kiedy tej otwartości człowiekowi potrzeba najbardziej, czyli na początku firmy, wtedy ma jej najmniej. Nie ma jeszcze podstaw do tego, żeby czuć się pewnie w swoim biznesie.
Ale jeśli prowadzisz firmę która się rozwija, i Ty to czujesz i Twoja rodzina i znajomi to czują, to jest Ci po prostu łatwiej. Czujesz, że to jest nie tylko w Twojej głowie, ale masz dowody na to, że idziesz w dobrą stronę. To Ci dodaje skrzydeł.
A jeżeli chodzi o wytrwałość, to nawiązując do tego, o czym Ty mówiłeś, myślę, że jeżeli ktoś nie czuje się komfortowo z myślą o założeniu firmy, to ja bym go nie pchał na siłę. Jeżeli nie czuje w sobie potencjału na przedsiębiorcę, ale z drugiej strony go to ciągnie, to być może lepiej zacząć małymi krokami.
Może spróbować zweryfikować jakoś ten swój pomysł? Zaoferować go jakiejś firmie i zostać kierownikiem projektu?
Bo firma to nie jest tylko to, na czym się znasz. Tak jak wspomniany spawacz, który ma swoje kwalifikacje i może być genialny w swojej robocie. Ale kiedy taki człowiek zakłada firmę, to się okazuje, że ma do czynienia z urzędem skarbowym, musi robić jakiś marketing, szukać klientów, rozwiązywać ich problemy, załatwiać reklamacje, zatrudniać pracowników, zarządzać nimi i tysiąc innych rzeczy, na których się nie zna i których nie chce robić.
Znam ludzi, którzy pracowali na etatach i chcieli pójść na swoje, ale nie do końca się w tym odnajdywali. Niektórzy są po prostu genialnymi pracownikami.
Jeżeli ktoś jest specjalistą w swojej dziedzinie, to prawdopodobnie dużo lepsze dla niego jest bycie pracownikiem. Dlatego, że będzie on konkurencyjny na rynku pracy i będzie mógł wybrać pracodawcę, któremu będzie chciał te swoje umiejętności sprzedać. I nie będzie miał na głowie tych wszystkich problemów i wyzwań związanych z prowadzeniem firmy, wszystkich tych rzeczy, które odciągają go od tego, co on robi najlepiej.
Wykładowca na studiach opowiadał kiedyś o człowieku, który chciał założyć lodziarnię i przez cały tydzień przesiadywał w jakiejś innej lodziarni, która była dla niego punktem odniesienia. Szedł tam rano, zamawiał kawę i pił tę kawę 3 godziny, czytając gazetę i obserwując co się dzieje. Potem zamawiał ciastko i spędzał przy nim pół dnia.
Patrzył w jakich godzinach jest ruch, ile stolików jest zajętych, co ludzie zamawiają – jakiego rodzaju lody, czy do tego zamawiają kawę i tak dalej. Był dzięki temu w stanie dość trafnie skomponować swój asortyment, oszacować ilu klientów może się spodziewać, kiedy potrzebuje dwóch pracowników, a kiedy na przykład wystarczy jeden, bo nikt w tych godzinach nie przychodzi do lodziarni. Jedną z metod testowania pomysłu na biznes jest więc obserwacja.
W książce „Mała wielka firma” wspomniałem w sumie o czterech takich sposobach, określanych skrótami CIA, MGR, GUS oraz WWW.
CIA to jest taka właśnie obserwacja. Inaczej mówiąc: zamieniasz się w szpiega.
MGR – umowny „magister” – to ekspert, czyli ktoś, kto zna branżę. Jeżeli chciałbyś dziś wejść na rynek wózków dziecięcych w Polsce to zupełnie inaczej będziesz patrzył na ten rynek tylko jako klient, a zupełnie inaczej, jeżeli porozmawiasz ze sprzedawcą tych wózków. O tym, co ludzie kupują, w jakich cenach, ile takich wózków się sprzedaje w ciągu miesiąca i tak dalej. To jest druga metoda.
Trzeci sposób – GUS – to są dane statystyczne. Już nawet spojrzenie na strukturę wiekową ludzi w danym regionie pozwala w przypadku niektórych biznesów oszacować, jaką mamy potencjalnie grupę docelową. I może się okazać, że jeśli chcę mieć biznes, który trafia lokalnie do osób w wieku 50-60 lat, to wielkość tej grupy i jej dochody są zbyt małe, żebym ja ten biznes w ogóle rozkręcał.
Wreszcie WWW, czyli Internet. Google zna odpowiedzi na prawie wszystkie pytania. Nie zawsze są to odpowiedzi prawdziwe, ale jest to przynajmniej jakiś materiał do weryfikacji i przemyśleń.
W krajach takich jak Wielka Brytania, Niemcy czy Francja, jest dużo więcej informacji o rynku. Są firmy, które badają poszczególne branże, dzięki czemu można podejmować decyzje biznesowe w oparciu o dużo bardziej szczegółowe, konkretne liczby. W Polsce niestety tego nie ma. Nie chodzi o to żeby ubolewać, tylko żeby znaleźć inny sposób, jak sobie poradzić w takiej sytuacji.
Podstawowym sposobem może być obserwacja biznesów już działających. A także zdrowy rozsądek, bo czasami analiza naprawdę kilku prostych liczb pokazuje, że jakiś biznes się nie spina. Bardzo dużo dają też kontakty z innymi przedsiębiorcami.
Jedną z metod testowania pomysłu na biznes jest obserwacja biznesów już działających. TweetnijTo jest bardzo fajna analogia.
Chyba w 2009 roku, w czasie ostatniego dużego kryzysu, nagraliśmy odcinek podcastu o tym, jak zarobić na kryzysie. Przytoczyliśmy w nim wyniki badań dotyczących tego, jak firmy – liderzy swoich branż i pretendenci do miana liderów – zachowywały się w kryzysie. Na co zwiększały wydatki, na co zmniejszały i jak wyszły na tym po kryzysie.
I okazuje się, że występuje dość mocna korelacja między wydatkami na marketing a pozycją na rynku. Te firmy, które w cięższym okresie ograniczają koszty na marketing, tracą swoją pozycję. Te zaś, które inwestują, zostają liderami.
Nie można oczywiście patrzeć na to bezkrytyczny sposób i zakładać, że jeśli coś mi się nie sprzedaje, to jak wydam 100 tysięcy na reklamę. to mi się zacznie sprzedawać. Bo być może to jest po prostu kiepski produkt.
Trzeba jednak widzieć powiązanie między marketingiem a sprzedażą. W przeciwnym wypadku to jest podcinanie gałęzi na której się siedzi. Ja rozumiem, że firmy ograniczają wydatki marketingowe na coś, co się nie sprzedaje. Wyłożyli kasę, sprawdzili produkt, nie sprzedawał się, OK. Nie ma firmy, która sprzedawałaby wyłącznie hity rynkowe.
Ale czasem jest tak, że firma ma produkt, który się sprzedaje dzięki mocnemu wsparciu reklamą. Przychodzi gorsza koniunktura i firma z automatu tnie wszystkie wydatki na marketing. Jaki to ma sens?
Te firmy, które w cięższym okresie inwestują w marketing, zostają liderami. TweetnijDuże firmy faktycznie mają duże budżety socjalne, za które kupują różne bonusy. Ale dlaczego one to robią?
Trzeba pamiętać, że duże firmy nie dlatego są duże, bo wydają pieniądze. One są duże, bo starają się ich nie wydawać.
Jeżeli kiedykolwiek próbowałeś zdobyć kontrakt z dużą firmą, wiesz, że z reguły jest to droga przez mękę. Na marginesie: te same korporacje wydają też czasem pieniądze zupełnie bez sensu, ale mówimy tu o pewnych generalnych zasadach, nie o patologii.
Jeżeli duża firma wydaje już na coś pieniądze, to znaczy, że uważa taki wydatek za uzasadniony. Wydaje pieniądze na różnego rodzaju bonusy dla pracowników bo chce ich u siebie zatrzymać, a czasem nie ma lepszych argumentów.
Dlaczego tak jest?
Jest takie powiedzenia, że człowiek zatrudnia się w firmie ale odchodzi od szefa. W małej firmie to szef może być tym magnesem. To może być człowiek, od którego można się wiele nauczyć. To może być człowiek, z którym dobrze się spędza czas, dobrze się z nim pracuje i szanuje się go.
W dużej firmie niestety bywa tak, że ten główny szef może być super charyzmatyczną postacią, ale on najczęściej jest gdzieś na ostatnim piętrze wieżowca i szeregowi pracownicy go w ogóle nie widzą. Oni mają do czynienia ze szczeblami pośrednimi, a tam nie zawsze jest tak różowo.
Czyli pierwsze sprawa to jest kontakt międzyludzki. Myślę, że ludzie, którzy pracują w małych firmach, często sobie to cenią.
Druga sprawa to jest większa elastyczność. W wielkiej firmie chcąc cokolwiek załatwić, trzeba na przykład napisać wniosek, dostać akceptację od jednej, drugiej, trzeciej osoby. To nie zawsze jest proste. I nie należy się temu dziwić, bo gdyby w wielkiej firmie każdy był elastyczny, byłby jeden wielki chaos i nikt by nad tym nie zapanował.
Ale w małej firmie jest inaczej. Na przykład zamówiłeś meble i spodziewasz się dostawy w ciągu dnia. Dużo łatwiej jest Ci się zwolnić i umówić się z szefem, że swoją pracę wykonasz następnego dnia albo wieczorem.
Poza tym wielki biznes to wielka presja. Wśród ludzi, którzy zakładają firmy mając za sobą doświadczenie w pracy na etacie, powtarza się często taki wątek, że ktoś rzucił korporację, żeby zająć się czymś innym. Rzadko ktoś mówi, że rzucił małą firmę. Może dlatego, że nie brzmi to tak spektakularnie, ale korporacje – nie mówię że wszystkie! – mają rzeczywiście coś takiego, że wysysają z ludzi całą energię.
I to jest coś, z czym nie każdy musi czuć się dobrze. Jeżeli ktoś jest pracoholikiem, to pewnie nie będzie mu to przeszkadzało. Ale jeżeli chce mieć jakieś życie prywatne, to będzie to dla niego bardzo mocno obciążające.
Dlatego z tych względów, o których powiedziałem – elastyczności, bezpośredniego kontaktu z właścicielem firmy, braku tak wielkiej presji – mała firma jest jednak bezpieczniejszym środowiskiem. Multisporty, wczasy pod gruszą i inne benefity, to próba ze strony korporacji stworzenia namiastki tego bezpieczeństwa.
Choć – żeby być sprawiedliwym – muszę też wspomnieć, że są wielkie firmy, w których pracownicy czują się sprawiedliwie traktowani, doceniani i nie mają stresu, że np. gdy pójdą na urlop macierzyński, to stracą pracę.
W małej firmie to sam szef może być magnesem przyciągającym nowych pracowników. TweetnijOdnośnie tego, że jeśli ktoś pracował w wielkiej firmie, to ma porównanie. Pamiętam, jak na jednym szkoleniu z zarządzania ludźmi, trener pytał: „gdybyście mieli taką sytuację, że wasz pracownik przeszedł do konkurencji i potem chce wrócić – przyjmiecie go z powrotem czy nie?”. Większość ludzi na szkoleniu mówiła, że raczej nie. Natomiast ten prowadząc powiedział: „i to jest różnica między polskimi, a niemieckimi managerami. Gdy to samo pytanie zadaję w niemieckich firmach, to oni bardzo chętnie przyjmą z powrotem!”
Dlaczego?
Bo jeżeli Twój pracownik poszedł pracować gdzie indziej i chce wrócić, to on będzie twoim bardzo lojalnym pracownikiem! On już wie, że gdzie indziej wcale nie jest lepiej. I myślę, że jeżeli pracownik, który pracował w korporacji, przeszedł do małej firmy, to nie dlatego, żeby mieć benefity, takie jak w korporacji, tylko były inne powody, które on uznał za ważniejsze. I takiego pracownika można, paradoksalnie, wykorzystać do tego, żeby przekonał innych, że mała firma ma pewne zalety, których w korporacji nie ma.
Natomiast jeżeli mówimy o nowych pracownikach, to jest chociażby coś takiego, jak dwuczynnikowa teoria motywacji Herzberga, która wymienia czynniki, które ludzi motywują oraz których brak ludzi demotywuje.
Sztandarowym przykładem czynnika demotywującego są pieniądze. Jeżeli zarabiasz odpowiednio, ani cię to ziębi, ani grzeje. Podniesienie pensji zmotywuje Cię może na moment, ale nie przełoży się na lepsze wyniki w dłuższej perspektywie. Natomiast gdy zarabiasz za mało, czujesz się z tym źle przez cały czas.
Są też czynniki motywujące, mamy wśród nich na przykład atmosferę w pracy albo możliwości rozwoju.
Na pewno dużo łatwiej jest zbudować ścieżkę kariery w korporacji. Masz tam całą drabinkę, po której możesz się wspinać. W małej firmie takiej drabinki nie ma.
Ale jeżeli szef daje ci nowe wyzwania, pokazuje swój szacunek, docenia pracę i pokazuje, że jest ona ważna, bo przekłada się na wynik całego zespołu, jeżeli wprowadza w zespole taki klimat, że ludzie, którzy ze sobą pracują, lubią się wzajemnie – to są wszystko elementy motywujące. One powodują, że chcesz iść do pracy.
Przed „Branżą Dziecięcą” prowadziłem razem ze wspólnikiem we Wrocławiu firmę oferującą zajęcia rozwojowe dla dzieci – już od 6. miesiąca życia. Rodzice przychodzili tam z maluchami raz lub dwa razy w tygodniu. Byłem wtedy młodym przedsiębiorcą, po studiach z zarządzania i marketingu, więc jednym z elementów, o których pomyśleliśmy na początku, była misja tej naszej firmy. Była krótka: „żeby szczęśliwe dzieci wyrosły na szczęśliwych dorosłych”.
Osobom, które prowadziły u nas zajęcia, mówiliśmy:
<< Chodzi nam o to, żeby dzieciaki, które przychodzą do nas na zajęcia, czuły się tu fajnie i miały frajdę, a przy okazji się czegoś uczyły i rozwijały swój potencjał. To od was zależy, czy tak się stanie. Wyobraźcie sobie, jak będziecie czuć, jeżeli za 20 lat weźmiecie gazetę i na pierwszej stronie zobaczycie zdjęcie jednego z nich, jak osiągnęło coś wielkiego albo zdobyło jakąś nagrodę.
To jest to, co my tutaj robimy. Staramy się, żeby rozwinąć potencjał tych dzieciaków, bo to się dzieje w pierwszych latach życia. Jeżeli teraz stworzymy dziecku odpowiedni fundament, to później ono będzie się dużo łatwiej i chętniej uczyć, rozwijać, zdobywać wiedzę.
Przychodzi do nas setka dzieci tygodniowo. Jeżeli choć jedno z nich wyniesie z tych zajęć coś, co mu później pomoże w życiu, czy to nie będzie genialne? Czy to nie jest super pomóc komuś coś osiągnąć? Wasza zabawa z tymi dziećmi może pozytywnie wpłynąć na całe ich życie. >>
Myślę, że w przypadku każdej firmy można podejść do tematu w ten sposób. Pokazać pracownikom, jak ważne jest to, co oni robią. Bo każdy biznes zaspokaja jakieś potrzeby, rozwiązuje jakieś problemy, i każdy biznes jest potrzebny. A jeżeli ludzie ci za coś płacą, to znaczy, że widzą w tym wartość, że dajesz im coś ważnego.
Chodzi o to, żeby, mając kawiarnię, nie mówić pracownikom, "my tutaj sprzedajemy kawę po 7 zł za filiżankę". Chodzi o to, żeby było dla nich jasne, że klienci, którzy do nas przychodzą, mają poczuć się tu dobrze. Mogli przecież tę kawę wypić w domu, w biurze, mogli kupić kawę w automacie za dwa złote. Ale oni przychodzą do nas i płacą siedem. Dajmy im więc satysfakcję z tych wydanych 7 zł, stwórzmy im miejsce, w którym się zrelaksują, uśmiechnijmy się do tego klienta, narysujmy mu na tej kawie słoneczko itd.
Mieszkam teraz w Anglii, i widzę takie przypadki. Na przykład konduktorka w pociągu sprawdza mi bilety i na tym bilecie zamiast po prostu odhaczyć, jak to zwykle bywa, rysuje mi uśmieszek. Przecież nie musi, nie robi jej to żadnej różnicy. Ale ja się poczuję fajnie, bo jej się po prostu chce, i ona się przy tym poczuje fajnie, bo ja się do niej uśmiechnę. To są takie drobne rzeczy, z których to się wszystko składa.
Co prawda East Midlands Trains to nie jest mała firma, ale w małej firmie jest dokładnie ten sam mechanizm. To jest mechanizm, który powoduje, że drobne rzeczy, z których składa się świat i które robią poszczególne firmy, tworzą niesamowite historie. Tak jak Duracell, którego baterie są w budziku, dzięki któremu 8-letni dzieciak wstaje codziennie o 5:30 rano, żeby na 6:30 być na treningu basenie, i wyrasta później z niego mistrz olimpijski.
To jest taki sposób myślenia, który powoduje, że chce nam się robić to, co robimy. Dzięki któremu czujemy, że to ma naprawdę jakiś głębszy sens. Zarabianie pieniędzy jest super, tylko że zarabianie pieniędzy samo w sobie jest mało motywujące. Pokażmy ludziom, którzy u nas pracują, że robią rzeczy ważne, i że tymi rzeczami potrafią zmienić rzeczywistość, która jest wokół nich.
Taki najbardziej dobitny przypadek, znam właśnie z tego centrum, gdzie organizowaliśmy zajęcia dla dzieci.
Ludzie się tam zapisywali i płacili zajęcia z miesiąca na miesiąc. Oczywiście nie wszyscy przychodzili przez cały rok, jedni rezygnowali, drudzy dołączali, więc była taka naturalna rotacja.
Pewnego dnia zgłosiła się do nas fundacja „Mam Marzenie”, która pomaga dzieciom cierpiącym na choroby zagrażające ich życiu. Ludzie z tej fundacji proszą swoich podopiecznych o narysowanie marzenia, a potem pomagają je spełnić. Okazało się, że pewna dziewczynka chora na białaczkę, Karolinka, chodziła kiedyś do nas na zajęcia i jej marzeniem jest znów się u nas pobawić.
To pokazuje, jak zupełnie inną perspektywę w wielu przypadkach mają dzieci. Jak niesamowicie proste bywają marzenia – z punktu widzenia ludzi, którzy są zdrowi. Idziesz z dzieckiem do parku, na karuzelę, a inny dzieciak jest chory, jest przywiązany do łóżka i nie może nawet pójść na plac zabaw, bo to jest zbyt obciążające dla organizmu.
Mieliśmy na liście kilka Karolinek w podobnym wieku, które przestały przychodzić na zajęcia. Panie prowadzące zajęcia, patrząc na zdjęcie umieszczone na stronie fundacji, nie mogły sobie przypomnieć tej konkretnej dziewczynki. Dopiero po dłuższym namyśle skojarzyły o kogo chodzi. Terapia tak bardzo ją zmieniła, że osoby, który widziały ją co tydzień, nie mogły rozpoznać jej na zdjęciu.
W porozumieniu z fundacją zaprosiliśmy ją na specjalne zajęcia. Przyszła, pobawiła się, było super.
Do dzisiaj mam gulę w gardle jak o tym mówię. Myślę, że nasi pracownicy mieli podobnie. To niesamowite, że udało nam się stworzyć coś takiego, co dla śmiertelnie chorego dziecka było tak ważne. To daje taką motywację, której nie da się przebić żadnym multisportem...